15 czerwca 56.
Kochany Mietku!
Dziś tydzień jak zabił się Leszek. Nie pisałem do Ciebie, bo cały ten czas byłem w Nowym Jorku, i dopiero wczoraj wróciłem do domu. Prosiłem KrzywickiegoBył serdecznie zaprzyjaźniony z Lechoniem, z którym nawiązał kontakt korespondencyjny jeszcze z Brukseli. Lechoń dedykował mu wiersz "Ojców" [pierwodr.: „Wiadomości” 1953, nr 3 z 18 stycznia]. Na temat stosunków z Lechoniem i roli Krzywickiego w środowisku polskiej emigracji w Nowym Jorku zob. B. Dorosz, "„Lutnia Lechonia” i „Lutnia po…”, czyli o różnych odsłonach przyjaźni (z poetą osobiście i z poetą w tle)", w: "„Jak się z wami zrosło moje życie”. Prace dedykowane Profesorowi Romanowi Lothowi", red. B. Dorosz, P. Kądziela, Warszawa 2011, s. 199–230. Zob. też: L. Gawlikowski, Pracownicy Radia Wolna Europa. Biografie zwykłe i niezwykłe, Warszawa 2015, s. 344-346. z Fr[ee] Eur[ope], aby za pośrednictwem Nowaka dać Wam znać telefonicznie z Monachium o szczegółach. Z listu Twego widzę, że Was nie zawiadomili. Myślę, że mi wybaczysz. Byłem tak rozbity, a jednocześnie musiałem zająć się tyloma sprawami, że w sumie dni te stały się dla mnie najcięższe w życiu, a w ubiegły wtorek, w dzień pogrzebu, wydawało mi się, że już nie podołamZob. K. Wierzyński, "Leszku kochany, żegnam Cię…," „Nowy Świat”, (Nowy Jork) 1956, nr z 16 czerwca, przedr. w: tenże, "Szkice i portrety literackie", oprac. P. Kądziela, Warszawa 1990, s. 184–186 oraz "Wspomnienia o Janie Lechoniu", zebrał i oprac. P. Kądziela, Warszawa 2000, s. 320–321. Było to przemówienie nad trumną Jana Lechonia na cmentarzu First Calvary w Nowym Jorku 12 czerwca 1956 r..
Leszek wypadł albo wyskoczył z wysokiego piętra, nie wiadomo z którego, w hotelu Henry Hudson 8-go, w piątek, w południe, koło 1,35–1,45. Spadając, zaczepił o coś, może o balkony, miał połamane nogi, rozbitą prawą część twarzy, brodę i usta. Zabił się na miejscu. Żadnych świadków nie było.
Od dwu, trzech miesięcy był w depresji. Starał się o obywatelstwo amerykańskie, „sponsorami” byli Iliński i SeidenmanTowarzysko zaprzyjaźniony z Lechoniem, nieformalnie służył mu radą i pomocą m.in. w staraniach o naturalizację (nie posiadał jeszcze wówczas uprawnień amerykańskich do wykonywania zawodu prawnika); natomiast po latach zajmował się w 1991 r. stroną formalnoprawną ekshumacji szczątków poety na cmentarzu First Calvary w dzielnicy Queens w Nowym Jorku i przeniesienia jego prochów do grobu rodzinnego w Laskach pod Warszawą. Lechoń wyraził o nim w "Dzienniku" opinię „nie wprost”, ale nader wymowną: „Rozmowa z Maciejem Sternem o polskim antysemityzmie. Mówi, że osobiście nic nie ucierpiał i że, gdyby były warunki, myśli, że 50 procent polskich Żydów wróciłoby do Polski. Przypomniało mi się, co Wszelaki powiedział o Ludwiku Seidenmanie: «Gente Judeus, natione Polonus». Polacy durnie nie rozumieli, że niekoniecznie trzeba być rasowym Polakiem, albo nie być Żydem wiernym i związanym ze swym szczepem, aby być Polakiem. Nikt nie dowie się nigdy, ileśmy ucierpieli przez tych durniów” (J. Lechoń, "Dziennik", t. 3, wstęp i konsultacja edytorska Roman Loth, Warszawa 1993, notatka z 24 maja 1953 r., s. 125)., przeszedł „egzamin”, ale nie wzywano go do przysięgi, co jest zwykłym następstwem w tej procedurze. Zaczęło go to niepokoić, zwrócił się do Bestermana o interwencję i wtedy okazało się, że dalszy bieg sprawy zatrzymany został z powodu dawnych o nim zeznań o wiadomym Ci charakterze. Leszek oddał sprawę adwokatowi amerykańskiemu, specjaliście od „komplikacji” związanych z obywatelstwem, który podjął się załatwić rzecz w ciągu kilku miesięcy. Był to rozumny krok ze strony Leszka, bo sprawa dostała się we właściwe ręce i przestała obijać się po przedpokojach przyjaciół i życzliwców. Adwokat Kanarek, który był w stałym kontakcie z owym specjalistą, twierdzi, że pomyślny rezultat nie ulegał najmniejszej wątpliwości. Urząd naturalizacji podjął nowe badania, o ich przebiegu i treści wiedział adwokat i uważał, że wszystko jest w porządku, ale inwestygacja bardzo Leszka deprymowała. Adwokat ten działał zresztą na L[eszka] uspokajająco i był najlepszym lekarstwem w chwilach depresji.
Rozmawiałem o tych sprawach z L[eszkiem] niezliczoną ilość razy i usiłowałem go przekonać, że jeśli wstrzymanie sprawy przez urząd naturalizacji mogło go denerwować, to nie było przyczyny do upadku ducha teraz, kiedy wszystko znalazło się na drodze do ostatecznego zakończenia. Nie będę Ci opisywał tych rozmów ani podawał innych argumentów, możesz mi wierzyć, że wyczerpałem wszystko, na co mnie stać. Poza tym każdy starał się pomóc mu, jak mógł. Leszek wyjeżdżał stale na week-endy, ostatnio był u Jadzi SmosarskiejJadwiga Smosarska z mężem Zygmuntem Protassewiczem mieszkała wówczas w Waterbury w stanie Connecticut, miejscowości oddalonej ok. 125 km od Nowego Jorku., u Stasi NowickiejIrena Lorentowicz wspominała: „Ostatni weekend spędził na wsi u Stachy Nowickiej, słyszała, jak krążył po nocy i wył głucho z bólu” (I. Lorentowicz, "Oczarowania", Warszawa 1975, s. 271), sama zaś Nowicka (mieszkająca w Peekskill nad rzeką Hudson, ok. 80 km od Nowego Jorku), relacjonowała po latach: „Ostatni weekend w swoim życiu spędził u nas. Przyjechał po południu. Kiedy wszedł do pokoju i spojrzałam na niego – miał CZARNE oczy. Nie okazałam swego zdumienia, poprosiłam, aby zdjął szkła (zawsze myłam mu okulary), zdjął, spojrzałam mu w oczy – były CZARNE. Na pewno oftalmolog dałby właściwą odpowiedź. Po kolacji Leszek zaprosił mnie do swego pokoju. Była godzina dziesiąta. Usiedliśmy na tapczanie i rozmawialiśmy na różne tematy. Leszek spytał, czy teozofia mówi coś ciekawego na temat dusz samobójców. Odpowiedziałam, że tak, dodając, że to najgorszy stan, w jakim dusza się znajduje. Tu nastąpił moment, którego do końca życia nie zapomnę. Siedzieliśmy, jak wspomniałam, w tym zaś momencie poczułam, że STOJĘ i widzę, że Leszek też stoi. Usłyszałam zmieniony, niski głos, zadał mi następnie pytanie na jakiś temat teologiczny, w mojej świadomości odczułam, że absolutnie nie jestem w stanie na nie odpowiedzieć, po czym – również zmienionym głosem – coś powiedziałam. To było naprawdę niezwykłe, bo miałam wrażenie, że jest nas czworo, a nie dwoje. Rozmowa była szybka i ostra. Kto ją zakończył, już nie pamiętam. Spojrzałam na Leszka, teraz wyglądał, jakby nic nie zaszło. Rzekł tylko: «Nie odchodź, tak mi się chce spać». Oparł głowę na moim ramieniu i osunął się na moje kolana. Zasnął natychmiast głębokim snem. Nie mogłam się poruszyć, nie chcąc go zbudzić. Słońce wschodziło i pierwsze promienie jaskrawo poraziły zmęczone oczy. Poruszyłam się i Leszek się obudził. Uśmiechnął się. Mówię: «Leszku, połóż się wygodnie». «Idziesz?» «Tak, położę się, bo już jest blisko czwarta». Wyszłam. Kiedy rano zeszłam na śniadanie, Mam przeraziła się moim wyglądem. Oczy wpadły mi głęboko. Byłam bardzo wyczerpana. Po śniadaniu Leszek odjechał” (S. Nowicka, "Ostatni weekend Lechonia", „Życie Literackie” 1982, nr 21, przedr. w: "Wspomnienia o Janie Lechoniu", dz. cyt., s. 308–314)., a w piątek miał pojechać z Zosią RajchmanMowa o Catskill Mountains, pasmie górskim w południowo-wschodniej części stanu Nowy Jork, około 200 km od Nowego Jorku; rejon ten upodobali sobie Polacy ze środowiska emigracji niepodległościowej na miejsce spędzania wakacji, w miejscowościach Margaretville i Hunter bywał też kilkakrotnie Lechoń na krótkim wypoczynku. do pensjonatu w górach. Ja nie mogłem go zaprosić, bo przyjechał Grześ z kolegą z Andover i obaj zajęli wolne pokoje i łóżka, pomijając, że Halina pracuje od miesiąca i nie ma jej w domu. Grześ wyjeżdża 1-go lipca do Newady na „ranchę”Spolszczenie ang. rancho., planowaliśmy więc, że wtedy przyjedzie Leszek do nas, o czym mu mówiłem.
Depresja jego nie była stała ani nie wydawała się czymś nieznanym – i to nas zwiodło. Nie tracił humoru, bywał „brillant”Franc.: błyskotliwy, pełen energii, przedsiębiorczości i różnych bardzo przytomnych zabiegów. Ponieważ od lat mówił o śmierci, samobójstwie, testamencie, o tym że będzie leżał w Montmorency, albo że jeśliby wiedział, że za rok umrze, pojechałby do Polski itp., przyjmowaliśmy to jako tematy, którymi chciał zwrócić na siebie uwagę. Najbardziej zwiodło nas jednak, że nieustannie opowiadał o chorobach, które po krótkim czasie okazywały się bezpodstawnym wymysłem. W ten sposób „chorował” ponownie na raka, na anginę pectorisDusznica bolesna, choroba układu krążenia., a ostatnio na cukrzycęPełne niepokoju zapiski na temat cukrzycy i związanej z nią kondycji psycho-fizycznej pojawiają się w "Dzienniku" Lechonia głównie w okresie od sierpnia do października 1955 r., m.in. 13 września poeta zanotował: „Bardzo źle ze mną i myślę, że to nie tylko cukrzyca, ale jakieś rozwalenie nerwów, i że lata składały się na to, co teraz czuję, lata zagłuszania smutków i pracy właściwie nie na moje słabe nerwy” (J. Lechoń, "Dziennik", dz. cyt., t. 3, s. 694)., przy czym za każdym razem alarmował przyjaciół, doktorów, kazał się odwozić do domu, dzwonił po nocy, że umiera – coś takiego, jak było kiedyś w Warszawie.
W ostatnich czasach wyglądał źle. Raz powiedział mi, że czuje się jak w [19]21-ym roku, kiedy odwoziłem go do PiltzaPo próbie samobójczej Lechonia w marcu 1921 r. Wierzyński na prośbę matki przyjaciela, Marii Serafinowiczowej, odwiózł go do „zakładu dla nerwowo chorych” dr Piltza w Krakowie na dalsze leczenie: „Przyjechaliśmy do Krakowa, znaleźliśmy hotel i na drugi dzień wybraliśmy się dorożką na ulicę Lubicz do lecznicy. Tu doszło do dramatycznego momentu. Mój przyjaciel, który przedtem w podróży okazał się bierny i bezradny jak niemowlę, teraz, gdyśmy stanęli przed bramą zakładu, nie chciał jej przekroczyć i bronił się przeciw temu z gwałtowną energią. «Zamierzacie mnie zamknąć, zrobić ze mnie wariata, a ja się nie dam» ‒ powtarzał z gniewem. Poczułem się nieswojo, ale cofnąć się, wydawało mi się nonsensem. Wziąłem dwie walizki Lechonia plecione z wikliny, cały dobytek, z którym przyjechaliśmy, i zaganiałem go do wejścia. Nic z lęków jego się nie sprawdziło. W zakładzie znalazł najlepszą opiekę dr Artwińskiego, wydobrzał tam w pełni i potem wspominał ten pobyt z humorem (K. Wierzyński, "Pamiętnik poety", oprac., wstęp i przyp. P. Kądziela, Warszawa 2018, s. 167). – Zob. też K. Wierzyński, "W sanatorium doktora Piltza", „Wiadomości” 1956, nr 31 (539) z 29 lipca, przedr. w: tenże, "Szkice i portrety literackie", oprac. P. Kądziela, Warszawa 1990, s. 183–184. w Krakowie. Było [to] za przedostatnim moim pobytem w N.J. Spędziliśmy trzy dni razem, wydawał mi się znacznie spokojniejszy, godził się na różne moje sugestie i obiecał napisać mi, jak się czuje. Gdy wróciłem do domu, zaczęły mnie trapić wyrzuty, że mimo wszystko nie zabrałem go ze sobą i kiedy list nie nadchodził, zacząłem do niego telefonować, ale nie mogłem go zastać ani w dzień, ani w nocy. Na tydzień przed fatalnym piątkiem zatelefonował do mnie Rathaus i powiedział mi, że L[eszek] czuje się bardzo źle, boi się wracać do domu i sypia u znajomych. Zaraz po tej rozmowie zacząłem telefonować bez przerwy i w sobotę rano udało mi się go zastać. Umówiliśmy się na poniedziałek, pojechałem do N.J i zaraz z dworca telefonowałem znowu – bez skutku. Szukałem go w poniedziałek do późnej nocy, potem przez wtorek i spotkałem go dopiero tego dnia popołudniu na audycji. Robił wrażenie zupełnie roztrzęsionego, ale na audycji opanował się i nie zdradzał rozstrojuO ostatniej audycji Jana Lechonia w Radiu Wolna Europa, nagranej w środę 6 czerwca 1956 r., na dwa dni przed samobójczą śmiercią poety, wspominał Marian Hemar: „We środę po południu, o czwartej, mieliśmy z nim wspólną audycje radiową dla Kraju. Siedziałem przy stole obok niego, naprzeciw Wittlina i Karpińskiego. Tematem naszym był «Teatr na emigracji». Lechoń, który jak zawsze prowadził audycję, wciąż mylił się, mieszał, trzeba było przerywać nagranie, wracać, poprawiać. Wszyscy mu pomagali, wpadając w pół zdania, niby w naturalnej rozmowie. Ta nagrana taśma z ostatnimi słowami Lechonia może zostanie w jakim archiwum, jak pośmiertna maska” (M. Hemar, "List o Lechoniu", „Wiadomości” 1956, nr 30 (538) z 22 lipca, przedr. w: tenże, "Awantury w rodzinie", Londyn 1958, s. 73–82, oraz w: "Wspomnienia o Janie Lechoniu", dz. cyt., s. 191–200).. Wyszliśmy razem, właściwie uciekając przed ludźmi – jak to on miał w zwyczaju – i mieliśmy razem spędzić wieczór, tymczasem na ulicy L[eszek] powiedział mi, że jest zajęty i że zadzwoni do mnie za godzinę. Czekałem na ten telefon na próżno cały wieczór i wreszcie przyszedłem do przekonania, że trzeba coś zrobić poza nim. Okazało się, że zajęli się nim inni. Leszek bywał w tych dniach bardzo często u Zosi Rajchmanowej, od niej wziął go do siebie generał KowalskiWedług niektórych wspomnień to w domu Zofii i Wincentego Kowalskich Lechoń spędził ostatnie dwa dni przed samobójstwem, później gen. Kowalski z ramienia Bratniej Pomocy załatwiał wszystkie formalności związane z pogrzebem poety. Pobyt Lechonia u Kowalskiego znany jest z relacji Klaudiusza Hrabyka: „Na kilka dni przed samobójstwem […] przyjaciele Lechonia zauważyli u niego stan podrażnienia […]. Właśnie dlatego gen. Wincenty Kowalski zabrał go do swego domu, ponieważ Lechoń mieszkał samotnie w rejonie 5 Ave. W mieszkaniu Kowalskiego Lechoń przebywał trzy dni, niewypuszczany na ulicę. […] Lechoń przyszedł pozornie do siebie, zaprosił ks. płk. Franciszka Tyczkowskiego, przed którym klęcząc wyspowiadał się i trzeciego dnia 8 czerwca 1956 r. wyprosił zgodę gospodarzy na udanie się na spotkanie” (K. Hrabyk, „Tu i Teraz” 1982, nr 30). Zob. też K. Hrabyk, "Jeszcze o śmierci Lechonia", „Życie Literackie” 1984, nr 20. i nie opuszczał go ani na chwilę. Kowalski na prośbę L[eszka] zaprowadził go do spowiedzi, którą Leszek odbył dwa razy, przystąpił też do komunii. Mimo to mówił, że najcięższego grzechu nie powiedział księdzu. Z Kowalskim pojechał także do Bychowskiego na analizę, było to we wtorek, na drugi seans we czwartek jednak nie przyszedł. Ostatni raz rozmawiałem z nim we środę. Ponieważ we czwartek miał mieć śniadanie z adwokatem amerykańskim, a Kanarek mówił mi, że to spotkanie wyjaśni wszystko i że adwokat sam chce to zakomunikować Leszkowi, starałem się wytłumaczyć mu sytuację w tym duchu i wróciłem do domu w jakim takim spokoju. W piątek o 4-tej zadzwonił do mnie Kowalski z wiadomością, że Leszek nie żyje.
Sobota, 16-go.
Nie zdążyłem skończyć tego listu, a mógłbym pisać w nieskończoność. Tłem istotnym był niewątpliwie homoseksualizm. Leszek miał dwu przyjaciół. Jednego od dziesięciu lat, drugiego od niedawna. Aubrey – ten starszy – pojechał do Europy, gdzie mieli obaj się spotkać. Była to z pewnością nieszczęśliwa okoliczność, bo Aubrey mógłby mu pomóc. Leszek mówił mi, że Aubrey jest dla niego jak syn, że zrobił z niego człowieka jak Pigmalion – ale co mi z syna, powiedział do mnie raz, muszę mieć kogoś dla zmysłów. Aubryego znałem i nie lubiłem go, bywał u nas na prośbę Leszka, kto był ten drugi, nie wiem, co do tego jednak mam jak najgorsze przypuszczenia, o których nie będę Ci pisał. W każdym razie tu jest źródło niewiarygodnych zabiegów pieniężnych Leszka.
Wszystkie te rzeczy rozgrywały się w niedobrej atmosferze psychicznej. Leszek żył samouwielbieniem i domagał się tego od innych. Miał jakiś uraz ambicji czy też nieopanowane poczucie konkurencji pisarskiej. Każdą cudzą dobrą rzecz uważał za pomniejszenie siebie i postępował stosownie do rachub osobistych. Nie bierz mi za złe, że tak piszę. Nie są to ani ogólniki, ani wyrzuty pośmiertne i nie dotyczą mnie. Opowiem Ci o tym ustnie. Wymagał tego jego fantastyczny egocentryzm i z niego zrobił sobie pas ratunkowy ten samotny, nieszczęśliwy i okropnie męczący się człowiek. Gdy pod ciśnieniem depresji pas pękł, sumienie wzięło górę i on zdał sobie sprawę z wszystkiego. Objawiło się to w ostatnich czasach w sposób okrutny. Przed wieloma ludźmi oskarżał się o to, że był całe życie egoistą i złym człowiekiem, że dla nikogo nie zrobił nigdy nic dobrego bezinteresownie, że czuje w sobie diabła. Znienawidził swój obraz i postanowił go zniszczyć. I zniszczył.
Tak ja to widzę. Fascynacja jego osobowości była tak silna, że wszyscy wszystko mu przebaczali i wracali do naderwanych przyjaźni. Teraz go nie ma. Nie mogę temu jeszcze uwierzyć. Chodzę jak błędny, nie śpię, nie mogę nic robić.
Ściskam Cię serdecznie. Przeczytaj ten list Julkowi, Stasiowi, Zygmuntowi Nowakowskiemu, Terleckiemu i Naglerowej, bo czuję, że powinienem im napisać o Leszku, a na nic więcej nie mogę się zdobyć. Jeśli uważasz, że pewne części listu nie nadają się do powtórzenia, przeczytaj im, co uważasz za stosowne. Napisz mi, proszę Cię, coś dobrego. Ściskam.
Kazimierz