Rytwiany, 14.4.44.
Siedzę tym razem na stacji rytwiańskiej. Zosia odwiozła mnie z Wojtkiem. Z brzozy spadają krople miodu, pachnie gorzkim wiosennym zapachem. Rybitwy nad stawem krzyczą przeraźliwie. Zosia chciała czekać aż do odejścia pociągu, kt[óry] jest spóźniony o godzinę, ale nakłoniłam ją, by odjechała. Muszę być sama. Nawet na bliskich i drogich nie ma się cierpliwości: to odczuwam najwyraźniej jako swoje starzenie się. Pobyt u Zosi b[ardzo] mnie do niej i przybliżył, i przywiązał, i rozrzewnił. Ona naprawdę cieszy się życiem, jak już dawno nie potrafię i prawie nie znam nikogo, kto by tak bliski był natury jak ona, a ledwo, ledwo żyje. Gdybym z nią dłużej przebywała, zepsułabym jej tę bezpośrednią szczęśliwość z tego, że już jest zielono i na jabłonce pęcznieją pąki. Połowę pieniędzy rozdała na prezenty i dlatego niemal fruwa nad ziemią ze szczęścia. Tak oswaja kury, że dzióbią jej chleb z ust. To mnie onieśmiela, taka prostota. Czuję się potworem o czarnym sercu (nie cierpię kur). Zmartwiła mnie wiadomość o stanie p. Lucjana. Tu panuje dziwna choroba, 40˚ gorączki i głuchnięcie.
Wyjeżdżam stąd z zapowiedzią mojego powrotu na 14 maja, a Twojego przyjazdu na 17-18 maja. Napisz na St[ary] Sącz.
Anna