9 XI 45
Miła moja,
zasiadam do kroniczki, bo mi się trudno oswoić z tym, by nie przeżywać z Tobą wszystkiego, co się tu z nami dzieje. Wczoraj więc rano przyjechała Danusia. Sprowadzili się już wszyscy, na razie do Mowa o rodzinie Hepków, która zatrzymała się tymczasowo w budynku Państwowego Banku Rolnego.Banku Rolnego, a w tych dniach Danusia z Helą mają już jechać do Pustelnika2, gdzie niefortunna „Danubia” obejmie posadę nauczycielki. Co prędzej więc ostrzygłam Jurka u sąsiada-fryzjera i poszliśmy z nim odwiedzić „ciocię Helę”, która nie znosi widoku bujnej czupryny Jurka. Moją biedną siostrę zastałam o wiele lepiej wyglądającą, niż się spodziewałam. Gdyby wprawiła sobie przedni ząb i dała swoim włosom ujawnić ich siwiznę, byłaby jeszcze wcale interesująca. Znosi z drwiącą rezygnacją swój los, chociaż pomimo beztroskiej pogody mego szwagra, są właściwie zawieszeni w powietrzu. Cały czas tej wizyty milczałam, a ona opowiadała. Opowiadała w swój rubaszny, schłopiały sposób o życiu tamtejszych wsi, roztaczając obrazy iście „roztockie”, tylko w znacznie jeszcze spotęgowanym stopniu – romantyczne. Zadziwiło mnie straszliwe, iście polskie, niestety, niechlujstwo Banku. Na dole wspaniałe sale, marmury i kolumny lśniące, a na piątym piętrze pokoje gościnne dla pracowników, gorsze niż nasze legowiska w Przemyślu w czasie „repatriacji” ze Lwowa. Zbłocona podłoga, zamiast łóżek prycze zbite z desek ze zmierzwioną, brudną słomą i nędznymi przejrzystymi kocykami za całą pościel. Żeby też Bank, potężna instytucja, nie umiał dotąd uzyskać przydziałów bielizny, pościeli i najkonieczniejszych mebli, to doprawdy zadziwiające.
Dzisiaj Jurek opowiedział mi z satysfakcją, że mały Rabcewicz obił tego ich „uprzywilejowanego” kolegę, którego nazywają „Kapustą”. Może pamiętasz, co się o nim mówiło? Zapytałam: „Ale z jakiej przyczyny go obił?”. Jurek na to: „Nie wiem już, o co im poszło, ale właściwie tego «Kapustę» należy bić bez przyczyny”. Voilà l’idée du crime gratuit, provoquée par l’état de choses.
Moja nowa suknia wyszła dobrze, jadę w niej jutro do Pisarka pojechała do Radomia na zaproszenie Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych. 11 listopada w kinie „Bałtyk” czytała dramat Stanisław i Bogumił. Następnego dnia wygłosiła referat Teatr w starodawnej Polsce (druk w: „Warszawa”, 1946 nr 5, s. 2; nr 6, s. 2, przedr. w: tejże, Myśli o sprawach i ludziach, Warszawa 1956, s. 11–30).Radomia, najwięcej rada z jedwabnego szalika na szyję, który jest Twoim. Napisałam dziś dość nędzny kawałek o Żeromskim do radia, a ledwo go skończyłam, przyszli Czesia Korzeniowska z prof. Muszkowskim (zajął miejsce po Zarembie w „Czytelniku”).
Był wczoraj W Dziennikach pisarka także przeinaczała jego pierwotne nazwisko na Janusz, pisząc: „Janusz, szara eminencja Ministerstwa Kult[ury] i Sztuki” (MD Dz., 6 grudnia 1945).p. Janusz, który opowiadał niezwykłą przygodę, jaką miał w styczniu w naszym mieszkaniu. Przypomnij mi, jak się zobaczymy, bym Ci opowiedziała. Podpisałam już rozmaite podania w sprawie tygodnika „Warszawa” (o papier, koncesję itd.). W zespole współpracowników figuruje m.in. Marysia KownackaMaria Kownacka nie podjęła współpracy z pismem. i Anna Kowalska.
Nadszedł „Język Polski” z moim artykułem. Prześlę Ci go, jak wrócę z Radomia, gdzie zapewne dokończę tego listu [!].
Całuję Cię M.
Przyślij coś o Wrocławiu do owej „Warszawy”, choć może nie warto, bo na razie z honorariami ma być kiepsko.
11 XI. Niedziela wieczorem.
Radom –
Może szkoda, że nie pojechałaś jednak autobusem. Jedzie się z niemal przedwojennym komfortem, a marznie się nie więcej chyba niż w pociągu. Podróż do Radomia trwa dwie i pół godziny. Tylko że jedzie się okolicą tak straszliwie ubogą i pustą, jakby ziemią zapomnianą od Boga i ludzi. Każde obejście, każda osada czy wioska ranią wprost oczy szpetotą i jakimś gryzącym smutkiem ludzkiej biedy i zaniedbania. Tylko Rafał Malczewski w malarstwie, a Conrad w prozie art[ystycznej] potrafiliby dać pełny obraz tej doskonałej ponurości. Za to Radom olśnił mnie w nieoczekiwany sposób. Może to po ruinach Warszawy każde miasto nietknięte wydaje się tak nieoczekiwanym cudem. Byłam tu dwa razy w życiu, ale nie widziałam wtedy Dąbrowska po raz pierwszy była w Radomiu w 1916 r. w związku ze sprawami Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego; zatrzymała się wówczas w domu Marii i Stanisława Kelles-Krauzów.Radomia. Teraz uderzyły mnie szerokie, jakieś pańskie ulice, świetne bruki, mnóstwo przepięknych gmachów i kamienic z początku XIX wieku, dostojnych i przestronnych, wszystko w jakimś spatynowanym żółtym tonie starych, niby kremowych jedwabiów i przybrudzonych irchowych rękawiczek. Mnóstwo starożytnych zaułków, b[ardzo] stylowe, stare kościoły, niezmierna ilość drzew i skwerów, a prócz tego wspaniałe wystawy sklepów o wielkich, lustrzanych szybach, tak świetnych w porównaniu z łatanymi wystawami biednej Warszawy.
A teraz dziwna pointa mojego tu przyjazdu. Miałam tu przyjaciół pp. Kelles-Krauzów. On, kolega szkolny mojego Mariana, a stryj rodzony Niny Krauzówny, z Ossolineum, (która została we Lwowie). Ona – piękna niegdyś i efektowna (dziś staruszka niemal) działaczka PPS i wieloletni prezes Rady Miejskiej Radomia. Nic o nich w czasie wojny nie wiedziałam, nawet czy żyją. W 1940 r. słyszałam tylko, że jego wywieźli do Dachau czy Oranienburga. Otóż wnet po moim zjawieniu się w TUR, ów p. Kwiecień, który mnie zaprosił, oświadcza mi, że pani Kelles-Krauz cieszy się z mojego przyjazdu i b[ardzo] chce mnie gościć. Więc jest, żyje. Idziemy. Wpadam w ciepły Aluzja do dramatu Zofii Nałkowskiej z 1930 r. Dom kobiet. „dom kobiet”. P. Maria Kelles-Krauz, jej córka (druga córka w zarobkowej podróży), dwoje wnukówNie udało się ustalić bliższych informacji o wnukach Marii i Stanisława Kelles-Krauzów., bratowaW domu Marii i Stanisława Kelles-Krauzów przebywała wówczas albo wdowa po Jakubie Janie Kelles-Krauzie Zinaida, albo Lidia Czyżewska 1º v. Kelles-Krauz z d. Poleska (1907–1953), żona przyrodniego brata Michała Eleharda Kelles-Krauza. itd. W domu ciepło i raczej dostatnio, bo p. Maria, ów były prezes, a dziś ławnik Zarządu Miasta, wyrabia mydło, a jedna z córek handluje galanterią tak jak p. Lorentzowa, kiedyśmy ją spotkały w podkowiańskiej kawiarence. Pani Maria opowiada mi o mężu. Był pięć lat w Oranienburgu, po oswobodzeniu przez Amerykanów, zameldował się jako lekarz wojskowy rezerwista do wojska polskiego, prowadzi w tej chwili szpital wojskowy w Lubece, ale ma wrócić. Pani jest niespokojna, zmartwiona, czy wróci, kiedy, wzywa go przez Radio itd. Nie minęło pół godziny od mojego rozgoszczenia się i wysłuchania tych gorączkowych opowiadań, kiedy nagle – pukanie do drzwi – cały dom popada w nieprzytomny wrzask i uniesienie – doktor Kelles-Krauz przyjechał po pięciu i pół latach autem repatriacyjnym prosto z Lubeki!!! Po niedługiej chwili cały dom pełny opowiadań wzajemnych bez wytchnienia, a dwuletni wnuczek doktora turla po wszystkich podłogach niezliczone puszki z konserwami, mlekiem skondensowanym, kawą w proszku itd., itd. Byłam zupełnie oszołomiona tą dziwną sytuacją. Mój „poranek autorski” stał się rzeczą nieskończenie mało ważną wobec tej wielkiej radości rodzinnej, a razem wielkiego ewenementu dla całego Radomia, bo doktor Kelles-Krauz jest tu postacią i ważną, i niezmiernie popularną.
Jeszcze tego samego wieczora (przyjechałam o 4-tej, on około 6-tej), zaczęli schodzić się goście, bo już wieść o powrocie doktora rozeszła się po mieście. Co do mnie byłam pewna, że zdarzył mi się casus jak Goncourtom w dniu wydania ich pierwszej książki i że Radom inteligencki, zgorączkowany powrotem dr. Kelles-Krauza, po prostu nie przyjdzie na mój „poranek”, co zresztą niezbyt mnie martwiło, bo zdawało mi się, że warto było przeżyć tak szczególny zbieg okoliczności. Ale nie było tak źle. Prawie trzy czwarte wielkiej sali „Kina Bałtyk” było pełne. P. Kwiecień twierdzi, że to b[ardzo] dużo, zwłaszcza że jednocześnie o tej samej godzinie śpiewał w Radomiu Chór Dana. Mówi też, że Parandowski nie miał wcale tak przepełnionej sali, jak to pisała jego żona, która „natomiast” zrobiła mu scenę, że zarobek (7 i pół tysiąca) był za mały. Publiczność słuchała dobrze, ale najwięcej zachwyciło mnie co innego. Oto znana recytatorka Rychterówna (czy Ritnerówna), która tu na razie mieszka i była inicjatorką sprowadzenia mnie, przed porankiem powiedziała mi, żeby się nie przejmować moim osłabnięciem głosu, że struny głosowe trzeba… gimnastykować (!), a nade wszystko dała mi jakichś cudownych pastylek na gardło, których „spożywszy” trzy, przeczytałam następnie cały dramat bez „popijania wody” – całym swym dawnym i zupełnie czystym głosem. Wbrew Twoim uprzedzeniom do mnie, wyszło też wcale nie gorzej, niż kiedy czytał WyrzykowskiMarian Wyrzykowski czytał dramat Dąbrowskiej na spotkaniu organizowanym przez Oddział Warszawski ZZLP 31 października 1945 r.. Proszą mnie, bym odczyt o Teatrze w starodawnej Polsce wygłosiła jutro dwa razy, gdyż ma być w TUR-ze, a sprzedano już znacznie więcej biletów niż ich salka może pomieścić.
A teraz wrócę jeszcze do Heli, by ci opowiedzieć „pikantną”, hamsunowsko-strindbergowską historię, mającą jakoby dotyczyć „biednej” Luci, która i tak czyni aż nadto zrozumiałym strindbergowski mizoginizm. Otóż Lucia w czasie swojego pobytu tego roku na wiosnę u Heli miała się przy jakiejś ich kolacyjce upić i po pijanemu jakoby mówiła, że Ela jest jak dwie krople wody podobna do jej weselnego drużby i adoratora ówczesnego, jakiegoś oficera o ukraińskim nazwisku Dmitriuk czy jakoś tak. I jakoby dawała do zrozumienia, że Ela jest jego córką. Jeśli to nie jest „megalomania” Luci, to nie, dajcie mi spokój, świat się kończy! Ale nie mogę się powstrzymać od retrospektywnych myśli, że o ile Jurek b[ardzo] przypomina Bogusia i naszą rodzinę, Ela i fizycznie, i duchowo jest absolutnie ani do ojca, ani do nikogo z nas niepodobna. I że Boguś zaraz po ślubie długo bywał nieobecny w domu, wyjeżdżając służbowo z Rzeszowa, gdzie mieszkali, do Przemyśla. Straszne!!! Wyobraź sobie, że dr Kelles-Krauz przedwczoraj był we Wrocławiu i zatrzymał się tam. Gdyby można było coś podobnego przewidzieć, miałabym już przez niego list od Ciebie!
Ściskam Cię i całuję, moja najdroższa, mileńka. Pisz
– M.