13 XI 45
Najdroższa,
dziś o 11.30 powróciłam z Radomia. Zastałam Twój kochany list, to już tak dobrze. Tylko jeśli będziesz pisała listy do głośnego czytania dla wszystkich, to może pisać korespondencje do gazet po prostu? Żartuję, list jest śliczny, ale zakłuło mnie w sercu z poczucia, jak bardzo chcesz mnie uczynić osamotnioną.
Widzę Twój nowy dom, czuję, jak się rozkoszujesz jego komfortem, a nade wszystko jego ciepłem, którego jakże Ci zazdroszczę! A też ogrodu. Opisując jego drzewa i krzewy, pytasz, co z tym robić? Otóż róże, z wyjątkiem długopędowych (tzw. pnących, które znoszą mróz), należy okryć przynajmniej suchymi liśćmi albo słomą (to są właśnie chochoły). Co do morel, to nie wiem; ale jeśli to są brzoskwinie (bo te raczej pędzi się szpalerowo), to też tylko je na zimę okryć. Te grządki, na których ma być wiosną coś sadzone czy siane, trzeba na zimę przekopać i tak zostawić. Nie rozeznajesz się (i w jakże różnych dziedzinach) w moich gustach. Ja bardzo lubię ścieżki wykładane płytkami kamiennymi, ale nie lubię grządek brzeżonych dachówką – albo raczej – niespecjalnie to lubię. Ale czuję, że mi się wszystko będzie u Ciebie podobało, kiedy przyjadę i umieścisz mnie (jak przypuszczam) w jednym z dziecinnych pokoi po owym strzelającym milicjancie. Nie pojadę już zimą nigdzie, na żaden odczyt ani wieczór autorski. Wszystkie siły, czas i środki rezerwuję tylko na jedną podróż, podróż do Wrocławia.
Teraz wracam do Radomia. Wbrew mojemu pierwszemu wrażeniu, zdaje się, że ten mój występ wypadł marnie i jeśli nie był zupełnym fiaskiem, to raczej nieudany. Czytałam w olbrzymim kinie, w którym było lodowato zimno. Publiczność podobno siadała na nogach, by je rozgrzać, kaszlała też i kichała, co pono przeszkadzało słuchać (pogoda była tego dnia nikczemna). Ja tego nie czułam i nie słyszałam, pochłonięta tym, że mi się dobrze czyta i że odzyskałam czystość głosu – i ogrzana „słońcem elektrycznym”, które koło mnie na estradzie postawiono. Przeszkadzała mi natomiast inna rzecz. Dano mi dwie godziny czasu (od jedenastej do pierwszej – fatalna godzina, za wczesna, msza itd.), ale o pierwszej miało być kino. Pod koniec z jakie pół godziny młodociana publiczność kina tupała pod drzwiami, to mnie denerwowało, ostatni akt czytałam za prędko, w strachu, że kiniarze zaraz się wedrą do sali. Podobno był prawie niesłyszany. Moi reżyserzy byli zrozpaczeni, że „dali mi nieodpowiednie warunki”. Ale to mniejsza. Z paru rozmów potem miałam wrażenie, że nikt nic z mego dramatu nie zrozumiał. Ale to nic a nic. Gorzej, mnie samej wydał się on dziwnie tandetny. Za to zupełnie niezwykłe powodzenie (w sensie oklasków, a nawet okrzyków itp.) miał mój lichy odczyt o Teatrze w starodawnej Polsce, który zresztą, po bezcennych, a życzliwych wskazówkach owej recytatorki Rychterówny b[ardzo] dobrze nazajutrz odczytałam. Zarobiłam znacznie mniej niż Parandowski, bo tylko 5000 zł (bez kosztów podróży). Dostałam wspaniałe cztery złociste chryzantemy, które zostawiłam u Kelles-Krauzów. Ten uszczęśliwiony dom i piękno miasta były dla mnie najważniejszym przeżyciem w Radomiu. Przed odczytem spotkałam Basię Paprocką, tę uczennicę Jadzi, która od Niej ze szpitala nosiła listy. Rozmawiałam z nią. To mi przesłoniło wszystko. Ach, nie uwierzysz, jak jestem nudna i jak smutna.
[Dopisek na marginesie pierwszej strony:]
Czekanowski nocował u nas kilka nocy. Na jutro zamówiła się na nocleg Kazia, która była w czasie mojej nieobecności.
Mirty i rododendrony trzeba wziąć na zimę do domu lub osłonić.
[Dopisek na marginesie trzeciej strony:]
Czy możesz czytać moje niewyraźne listy? Nie gniewaj się, mam wciąż tyle do napisania. Po moim „poranku” stały mi wciąż w pamięci W przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego: „Mam wrażenie, iż umrzemy z przekonaniem, że nikt nie przeczytał książki ani nie widział obrazu…”, w: tegoż, Obiad literacki, Warszawa [1934], s. 103słowa Goncourtów „umrzemy w przekonaniu, że nikt na świecie nie czytał żadnej książki, nie widział żadnego dzieła sztuki”.