Warszawa 29 XI 41
Najmilsi i serdeczni,
wyjechałam oczywiście zamiast o 11-tej o 3-ciej po południu. O 12-tej, kiedy mieliśmy już siadać, a ciężarówka była już prawie załadowana, szoferzy nagle odjechali „odmrażać chłodnicę”. Wrócili o wpół do trzeciej, tak świetnie odmrożeni, że „zachodziła” obawa, jak w tym stanie trzeźwości, a raczej nietrzeźwości, będą mogli kierować transportem. Zwłaszcza pomocnik szofera, śliczny chłopiec, wszedł do pokoju biurowego z miną młodzieńca obdarowanego tylko co wszystkimi wawrzynami, szczęściami, nadziejami świata. Przez cały czas oczekiwania moi panowie obiecywali „dać mu szkołę”, ale kiedy się wreszcie pojawili, nikt ani słowa nie pisnął – znamię czasu, miejsca i okoliczności. Mimo moich (obłudnych) protestów wsadzono mnie do szoferki, do której zresztą w ciągu drogi przeniosło się dwu panów, nie mogących wytrzymać zimna na górze, tak żeśmy tam w końcu jechali we czworo i w której zresztą i tak zmarzłam na kość. Na górze pozostało jeszcze z pomocnikiem szofera troje – w tym dwie panie, znacznie zresztą lepiej i cieplej niż ja na drogę w takich warunkach ubrane, w olbrzymich futrach i kapciach wojłokowych. Lepiej też znoszące zimno, bo kiedy wysiedliśmy w Tomaszowie Lub[elskim], żeby coś ciepłego zjeść, były całkiem żwawe i wesołe. Kiedyśmy wyjeżdżali ze Lwowa Po pobycie w Krakowie i Rzeszowie na Okręgowym Zjeździe Spółdzielczym Dąbrowska pojechała do Lwowa, gdzie dotarła 11 listopada. Następnego dnia rozporządzenie otwarcia ruchu cywilno-kolejowego zostało cofnięte, pisarka została we Lwowie dłużej, niż planowała. Do Warszawy wróciła 28 listopada., na szosie stały gromady podróżnych wyczekujących na „okazje” z walizkami i tobołkami. Nasz szofer po prostu oblizywał się i łykał ślinkę, patrząc na to widowisko niby na zwierzynę, do której zakazano mu strzelać. „Co pasażerów, co pasażerów” – powtarzał w upojeniu. „Pani wie, każdy by zapłacił po siedemset złotych, a może i więcej”. I jedynie obecność „władz spółdzielczych” na ciężarówce nie pozwalała mu wykorzystać tej sytuacji.
Do Lublina przyjechaliśmy o dziesiątej wieczór. W nowym, świeżo w czasie wojny wzniesionym budynku (też znamię czasu) lubelskiego oddziału „Społem”Biura lubelskiej spółdzielni mieściły się początkowo przy ul. Królewskiej, następnie zostały przeniesione na ul. Nową 5. Dodatkowo przy ul. Fabrycznej „Społem” kupiło plac i tam zbudowało nowe magazyny., nocowałam w oszałamiającym cieple świetnie rozgrzanych kaloryferów w mieszkaniu kierownika W 1941 r. w Lublinie Dąbrowskiej udostępniono mieszkanie Skowrońskiego pod jego nieobecność. oddziału zdumiewając się, że istnieją środowiska, w których nie tylko trwa, ale podnosi się dobrobyt. Dotyczy to tylko środowisk biorących udział w obecnym zwariowanym procesie wymiany. Dobrze jest, kiedy zarabia na tym instytucja społeczna, mogąca tym sposobem dobrze utrzymywać rosnące zastępy pracowników. Ale kiedy coraz większe masy poszczególnych jednostek rzucają się na własną rękę i własne ryzyko w ten koniunkturalny proces pośrednictwa i wymiany, zjawia się trwożne pytanie, czy to nieuniknione (wskutek odcięcia nas od wszystkich innych dziedzin życia) i skądinąd pozytywne i korzystne zjawisko nie jest początkiem przeobrażenia nas w nowych żydów świata. Nazajutrz o 4-tej p[o] p[ołudniu] wyjechałam pospiesznym pociągiem przy miernym tłoku i z małym opóźnieniem do Warszawy i o 10-tej wieczór byłam już w domu. Serce mi się ścisnęło, bo p. Stanisława zastałam spracowanego, zmizerniałego, udręczonego borykaniem się z tępotą i uporem nieszczęsnej durnej Luci, straszliwie zmarzniętego, bo wskutek niedokładnego palenia – pracy dla niego zbyt ciężkiej – temperatura w mieszkaniu spadła do 9 stopni. Zaraz więc musiałam się zabrać tęgo do pracy, żeby dom, zasnuty przez te trzy tygodnie kurzem, wysprzątać i ogrzać. W Warszawie zastałam nastrój znacznie spokojniejszy, pogląd na tempo biegu wypadków znacznie bardziej flegmatyczny niż we Lwowie. Z nikim z bliższych jeszcze się nie widziałam, tylko w Kuchni Literackiej witano mnie owacyjnie, gdyż już się rozeszła wieść, że uwięzłam we Lwowie. To miasto (tj. Lwów) jest ostatnią zwariowaną miłością mojego życia – i jak to bywać musi pewno z ostatnimi miłościami – trochę nieszczęśliwą i smutną. Wasza przyjaźń, cokolwiek gorzka i krytyczna, jest dla mnie czymś bezcennym nie tylko przez wasz urok – a zawsze jestem najszczęśliwsza, kiedy podlegam czyjemuś urokowi – ale i przez to, że pozwoliła mi, czy pomogła, bodaj po raz pierwszy w życiu uprzytomnić sobie własne słabostki i śmieszności. Jestem jakoś bezbronnie wdzięczna, że pomimo tak ostrego ich podpatrzenia, chcecie mnie jednak (a czuję, że chcecie) bodaj troszeczkę lubić.
Ściskam, całuję, dziękuję, czuję się czemuś winna, czemuś uprzywilejowana, czemuś ucieszona, czemuś zmartwiona – jednym słowem – żyję –
wasza Maria D.
[Dopisek na górze pierwszej strony:]
W razie zmiany adresu Waszego (co nie daj Boże) nie zapomnijcie dać znać nowego.
[Dopisek na marginesie drugiej strony:]
O powstrzymywaniu ruchu na kolejach, także tu nic jakoś nie słychać. A więc Anno – dowiadywać się u Stawiarskiego (zastępca MalczewskiMalczewski – nie udało się ustalić bliższych informacji o tej osobie. Z Dzienników Dąbrowskiej wynika, że odwiedził ją w styczniu 1942 r.) o okazję – i przyjechać.