[Nr] 4
16 XI 45
Kochana moja, najmilsza,
muszę się starać pisać wyraźniej, bo czuję, jak się męczysz, czytając moje bazgroły. Jest druga, zaraz „madame Françoise” poda obiad. Wróciłam z Pragi i zastałam Twój list. Radość. Smutna, jak wszystko. Nawet radość teraz jest smutna. Tak bardzo nie miałam czasu ostatnimi dniami, że dopiero dziś na Pradze zapłakałam wewnętrznym płaczem bez łez – że Ciebie nie ma. Że nie czekasz na mnie w tym głupim pokoju literatury, w którym zresztą teraz w ogóle nikogo nie ma. Że nie idziemy razem na herbatę do „naszego” sklepiku. Jak marną jest nasza zdolność ekspresji, że nie potrafimy wyrazić szczęścia z tego, co jest. Wracałam (załatwiwszy sprawę kartki Jurka i owych 3000 zł z listy zasłużonych) „taksówką”. Wysiadłam przy moskiewskim sklepie, aby kupić herbaty (na mieście 5 dkg 250 zł). Herbaty nie było. Kupiłam kawy ćwierć kg za 300 zł. Idąc dalej piechotą, wstąpiłam do Teatru Polskiego. Przed teatrem spotkałam Szyfmana. Oprowadził mnie po całym gmachu. Wszystko aż lśni. Cały teatr wygląda tak, jak przed trzydziestu kilku laty w dniu otwarcia, ale kiedy wprowadził mnie na widownię, moje ściśnięte serce nie wytrzymało i rozpłakałam się. Pusta widownia identycznie taka jak była, zaludniła się tłumem przyjaciół i znajomych, którzy już przeważnie nie żyją. Zobaczyłam świat duchów, świat umarły i odeszły od nas na zawsze – i uczułam, do jakiego stopnia kołaczemy się po cmentarzu. Wróciłam przez plac Napoleona. Sam smutek, sama żałoba, sama rozpacz. Cała Polska jest wciąż jak nędzne ciało, z którego ubyła dusza, kręci się, bo je zgalwanizowano. Jak dom, z którego wyjechali gospodarze, a na ich miejsce zagnieździły się sowy i nietoperze.
Czachowski, szef Departamentu Literatury, w tych dniach, wracając o 12 w nocy na Pragę do domu, został napadnięty, obrabowany i pobity, a kiedy wezwał na pomoc milicję, ta przetrzymała go do rana w komisariacie. O błogie czasy bezpieczeństwa, pewności i lojalności społecznej, które minęły bezpowrotnie. Żyjemy w dżungli i życia dokończymy w dżungli. Pani Mara widziała się z Beylinówną, która wróciła z Paryża. Mówi, że Polonia emigracyjna nas wszystkich uważa za nędzną hołotę, a siebie za Polskę prawdziwą. Też obrzydliwe gorzkie nieporozumienie. Wszystko jest gorzkie nie do przełknięcia. A prócz tego małe radości, małe pociechy dumy „warszawskiej”. Ulica Śniadeckich jest już wieczorem oświetlona, a pamiętasz, jak brnęłyśmy przez jej ciemności wtedy z Kotem? Boże, jak to już dawno. Kiedy Szyfman musiał dorobić krzesła na połowę wyszabrowanej z nich widowni, żadna firma w całej Polsce nie chciała się podjąć zamówienia, podjęła się go jednak firma – warszawska. Niesłychana jest żywotność Warszawy! Piszesz, że nie chcesz mi psuć spokoju, ależ nie mam go, najdroższa, nie mam go nawet za grosz! Jedyna chwila spokoju, to krótka chwila – po Twym liście.
Anno, czy my jeszcze kiedy odżyjemy, czy coś będzie w mocy wydrzeć z nas i wymazać te straszliwe wspomnienia, te żałoby? Czy jeszcze otrzymamy jakąś satysfakcję? Czy uśmiech pogody zagości jeszcze na tej zbezczeszczonej ziemi?
Kochanie, jestem o Ciebie niespokojna. Tu wciąż opowiadają o rabunkach mieszkań na zachodzie. Czy masz jakieś widoki na zarabianie tyle przynajmniej, żeby mieć małe pociechy płynące z możności wydawania pieniędzy? Koniecznie zorganizuj sobie jakieś odczyty z obiadami czy coś podobnego. Martwię się, czy – pominąwszy wszystko inne – także z materialnych względów nie było lekkomyślnością rzucenie TUR i W[arsza]wy. Ale może jednak coś sobie takiego wymyślisz. Tu drożyzna coraz to większa – kilo węgla już 6 zł! A Frania nie wierzyła mi, że trzeba latem kupować i kupować!
W tej chwili dostałam z BOS-u list odkładający mój tam „występ” na 1 grudnia z powodu niespodzianego przyjazdu 350 górników, których muszą gościć w lokalu przeznaczonym na odczyt. Mniejsza z tym. Żałuję tylko, bo Kazię na to zaprosiłam, ale że ona pracuje w BOS, więc chyba dowie się o odłożeniu mojego czytania. Kazia ostatnio była u nas w b[ardzo] dobrej formie. Pierwszy raz nic nie mówiła o swej „niedoli”. Oprowadzała po Warszawie wycieczkę francuskich dziennikarzy i wchodzi powoli w swoją właściwą rolę osoby „aktywnej”. Ale co do postawy trzyma się dalej dobrze.
Całuję Cię i do serca przyciskam. Pisz bez końca i pisz –
Twoja M.
A rękawy sukni mnie nie ciągną. Jest b[ardzo] dobra, przypomina tamtą brązową, którą lubiłaś. Futro też doskonale wyporządziła mi nasza poczciwina krawcowa. Teraz Kowalski reperuje mi kapcie. Ciągle myślę, kiedy pojadę do Wrocławia lub kiedy Ty przyjedziesz. Jak tylko Boguś wróci, oddam mu Jurka, byle tylko jadalny pokój był znów tylko dla Ciebie.
Jeszcze reminiscencje radomskie:
Ta młodsza córka moich gospodarzy z Radomia, wróciwszy z zarobkowej podróży, stała się dla mnie na jeden dzień ciekawym przedmiotem obserwacji. Nieładna, brunetka z wydatnym nosem i z „charmem”, jak ty mówisz, cienka i głośna jak wykrzyknik. Jako najwięcej zarabiająca, stanowi „mężczyznę” tego domu kobiet. Rozeszła się z mężem, którego b[ardzo] kochała i który ją zdradzał. Przypłaciła to ciężką chorobą
nerwową na tle „urazu niższości”, wywołanego klęską ambicji erotycznej. Teraz zgrywa się na osobę z wielkim powodzeniem „chic et chien”. Klnie, pije wódę, pali, je tylko ostre rzeczy i z niezwykłym „sex appeal’owym” temperamentem śpiewa (także w radomskich kawiarniach) piosenki kabaretowe. Śpiewała mi piosenkę o Lwowie, co mnie jak zawsze wzruszyło do chęci łkania. Taki był przecie „kres wędrówki” – tam utraciliśmy raj.
[Dopisek na marginesie trzeciej strony:]
Zamiast 350 górników wolelibyśmy co prawda 350 ton węgla.