Sichów, 2 IV 44
Maryjeczko,
biedny Józio żwawo przybiega co dzień, ale nie jego wypatruję tylko poczty. Mówię sobie, oczywiście nie może być dziś listu, ale kiedy Józio przyjdzie, czyham na każdy jego ruch, bo on nie od razu daje pocztę, tylko najpierw się wita, potem rozbiera, chrząka, wreszcie stuka się w czoło i mówi: „aaa, poczta”.
Wczoraj Wojtek przyleciał z wrzaskiem: „jest list od taty”, ale to był żart primaaprilisowy, kt[óry] stosował nieznużenie w różnych formach przez cały dzień. Pogoda jest wydarzeniem, pola zaczynają się dźwigać i wyprostowywać. Bawię się z królikiem na słońcu i jest mi prawie dobrze. Goście z Sydryny wstępują na chwilę z wiadomością, że odwieziono czubaryków do szpitala; mieli tyfus. U dwu gospodarzy wybuchł tyfus.
Co robisz? Jak nerki, humor, praca? Dostałam pakę tytoniu i ćmię jak stary góral. Przypominam sobie taką Wielkanoc dwadzieścia dwa lata temu, czuję się niemal starym koloniałem. Tylko zamiast nad brzeg oceanu chodzę nad kaczy stawek, ale z tą samą determinacją.
Anna