[Nr] 13
25 XII 45.
Moja najdroższa Anno,
chciałabym, żeby ten list doszedł cię razem z poprzednim, który był pewno zbyt silnym wyrazem boleści po wstrząsie, jakiego doznałam. Zbyt silnym dla Twego stanu, bo jeśli chodzi o mnie, słaby to był tylko odblask tego, co się ze mną działo. Może zresztą trzeba, byś wiedziała, że i ja, którą uważasz za tak nieczułą (największe nieporozumienie świata), potrafię zawyć z bólu zadanego przez rękę (nazwijmy to ręką), jakoby tak bardzo kochającą. Jestem jednak widać bardzo jeszcze istotnie mocna, bo po dobę czy więcej trwającym paroksyzmie zdołałam na tyle wziąć się w karby i ochłonąć, aby nadludzkim prawie wysiłkiem dobrej woli spojrzeć, jak pragniesz, „od Twojej strony” na nieoczekiwany obrót, jaki nadałaś (tak, ty nadałaś – nie ma co zwalać odpowiedzialności na „żarty losu”) naszemu życiu. Współczuję Ci całą sobą, jestem z Tobą, lituję Twej słabości, twemu zbłąkaniu się w uczuciach, chcę ci pomóc wszystkim, czego możesz ode mnie potrzebować. Przyjadę, jeśli zażądasz, moja przyjaźń nie opuści Cię nigdy, wierna i oddana. Muszę jakoś po ludzku sprostać tej próbie, na którą wystawiłaś mnie, sprawa jest zbyt poważna, aby rządzić się tu własną rozpaczą czy doznanym zawodem. Może piszę za drobno, ale ręka mi od wczoraj drży. Dźwignij się, kochana, na duchu, przyjmij mężnie los, który sama w pełni świadomości wybrałaś. Ja już po przeczytaniu Twego pamiętnika wiedziałam, że ostatecznie tak wybierzesz, że szalę przeważy ten, o kim pisałaś kiedyś: „quand je me mourrais mon dernier soupir sera encore à toi”. Może tak właśnie być powinno, może to jest właśnie zwycięstwo prawości i wierności, może tego właśnie było potrzeba nie tylko Twojej duszy, ale i Twemu ciału. Może doznasz teraz dopiero wielkiego uspokojenia i poczucia wypełnionego losu. Może urodzisz dziecko genialne i wspaniałe, więcej warte niż stu takich ludzi jak ja. Najukochańsza, nie myśl, na Boga, że „korzystam ze sposobności”, żeby się „wycofać”, zawsze jesteś tak podejrzliwa co do moich pobudek. Ja się z niczego nie wycofuję, a mój list wczorajszy dostatecznie przekona Cię o naturze moich uczuć i mego bólu. Usiłuję doprawdy wznieść się ponad siebie i – nędzna jak jestem – sprostać jakoś memu nowemu nieszczęściu i pomóc Tobie. Chcę być gotowa na wszystko, czego ode mnie zażądasz, czego ode mnie będziesz potrzebowała. Moje uczucia chcą Cię nie zawieść w niczym, co by ci było miłe i pożądane. Zdaj sobie jednak sprawę, najmilsza, że dziecko to nie tylko ciąża i poród, ale kilka lat całkowitego i wyłącznego mu oddania. Jeśli w tym okresie znajdzie się w twym sercu miejsce dla mnie, będę je zajmować najczulej, najradośniej jak potrafię – jesteś istotą najbliższą mi i najdroższą i tego nic nie może zmienić. Na wszystko błagam Cię, zachowaj spokój i jeśli lekarz o tym dla jakichś ważnych względów sam nie zadecyduje, nie waż się na żadne szalone kroki w sensie przerywania ciąży. Te rzeczy mogą mścić się potem schorzeniami organów kobiecych. Jeśli, podejrzewając ciążę, nie poszłaś do lekarza wcześniej, choćby od razu po przyjeździe do Wrocławia, to widać podświadomie chciałaś tego. Zaznając rozkoszy poczynania – zgrzytam zębami, pisząc te słowa – podświadomie pragnęłaś, aby „los” tak właśnie zdecydował o Twym wyborze, którego wola i miłość nie były w stanie dokonać. Strasznie tylko przykre, że mnie okłamywałaś bajkami o celibacie itd. Ale i to chcę z wszystkich mych sił wybaczyć, zrozumieć, przetrzymać. Zrobię, co w mojej mocy, żeby tego nie brać tragicznie. Wiem, że jeszcze nieraz zaskowyczę z bólu, zaszamoczę się z poczucia krzywdy i straszliwej obrazy, ale to mogę przezwyciężyć, bo cóż to pomoże, cóż pomogą obelgi łatwego cynizmu, cisnące się mimo woli na usta. Zasłużyłam widać na taki los, na taki obrót moich uczuć i przywiązań. Chcę, przyjąć z pokorą ten los. Chcę, żebyś była tak pewna, że Cię nie zawiodę, jak pewnym jest nastanie dnia po nocy. I abyś nie traciła mimo wszystko wiary i nadziei, że zaświecą nam jeszcze obu jakieś złote, kochane dnie. Ale i ty, jakże ponad możność słów o to Cię proszę, daj mi odrobinę pewności, że zdobędziesz się na spokój, na cierpliwość, że będziesz mężna i dzielna, popatrz też trochę „od mojej strony”, oszczędź mi śmiertelnych niepokojów o Ciebie, które do męki najsroższą dorzucają mękę. Pamiętaj, jak moje życie związane jest z twoim, jak moje istnienie od twego istnienia zależne. Ach, jak znaleźć słowo, jakim by Ciebie w to zakląć – Twoim, do mnie kiedyś powiedzianym, Cię zaklinam – nie zrób, nie zrób mi już więcej żadnego „kawału”. O moja droga, droga.
Pytałaś, czy brak mi pieniędzy? Nie, mam ich aż nadto, aż nadto.
Nie miałżeby pieniędzy ten, komu się tak nie poszczęściło w miłości? Nie tylko tobie mogłam bez najmniejszego uszczerbku posłać, ależ i Niemyskim, którzy nam pomagali w czasie okupacji. Była to dla mnie taka radość, że mogłam Ci sprawić gwiazdkę. Nie skrzywdź złym przyjęciem –
twoja M.
[Dopisek na marginesie drugiej strony:]
26 XII. Pośród niespanej nocy potworne podejrzenie – 18 grud[nia] stwier[dzona] ciąża, czwarty mies[iąc]. Cztery mies[iące] wstecz, to 18 sierpnia. A więc może oboje jesteśmy rodzicami. A więc to mogło stać się przed Krakowem? Jeszcze w W[arszaw]ie? Rzucam się do moich notatek. Między 18–20 byłaś na Pradze i w Polonii. Był wtedy w Warszawie Miłosz. Notatki się urywają do października. Jezus Maria, ratuj, bo zwariuję znów z dzikiej zazdrości. Czemu? Za co?!