Stary Sącz, 16 IV 44
Droga moja,
przyjechałam tu wczoraj w południe, b[ardzo] wygodnie z Tarnowa, w pociągu prawie pustym. Stary Sącz b[ardzo] mi się podoba, dziś byłam całe przedpołudnie w lesie. Zebrałam bukiecik fiołków i kluczyków, widziałam trzy zające wielkie jak sarny, bo nikt ich tu nie strzela i robią się bezczelnie tłuste, ogromne i leniwe. Leżałam w słońcu między młodymi sosnami i świerkami i gapiłam się na ogromne, szeroko rozrzucone góry pokryte śniegiem. Góry nie robią tu wrażenia zduszonego, znużonego świata, ale przeciwnie, szeroko rozłożone z ogromną doliną całą w słońcu. Nigdy nie byłam o tej porze w górach, zawsze albo zimą, albo latem, albo jesienią i bardzo mi się tu podoba. Pani Bruniewska przywitała mnie tu okrzykiem, że wszystko jest przygotowane i że zostaję tu do końca wojny. Jest pokój wolny, światło bez ograniczeń, wspaniałe jedzenie, kucharka, szesnastoletnia pokojówka, praczka, cerowaczka, lekcji bez liku. Mimo że tu nie można się meldować, p. Br[uniewska] ma ogromne możliwości i przez parę tygodni dałoby się to jeszcze zrobić. Jednym tchem powiedziała to samo o Tobie – do końca wojny.
P. Bruniewska trochę przypomina Boguszewską: brzydka, b[ardzo] inteligentna, pyskata, ale wybuchowa, a potem długo milczy. Jest b[ardzo] zdolna jako lekarz, nie tylko z powodu przenikliwości i bystrości umysłu, ale intuicji, kt[óra] zresztą nie jest niczym innym jak skupioną uwagą i bystrym wnioskowaniem nawet z drobnych objawów. Chłopi ciągną do niej z dalekich osad. Mimo że jest sześciu lekarzy w mieście, tłumy chłopów czekają po pięć godzin w poczekalni. Oczywiście stąd też i dobrobyt, jaki tu panuje. Ale ona sama nie ma czasu zjeść, gdyż pacjenci nie zostawiają jej chwili wolnego czasu. Bardzo wielu leczy darmo. Wczoraj z klasztoru klarysek, kt[óre] w starych murach umierają jedna po drugiej na gruźlicę, przyniosła śliczne konwalie, ciemne, mocno pachnące fiołki, a siostrzyczka przyniosła kosz szpinaku. Dziś p. Br[uniewska] leży, gdyż sama jest ciężko chora na serce i potrzebuje odpoczynku. Ma 44 lata, a wygląda na sześćdziesiąt, bardzo otyła, w pierwszej chwili robi niekorzystne wrażenie, przy poznaniu uderza jej energiczna dobroć, prostota, prostolinijność. Łoży na wychowanie Leszka i Romy i mimo że nie znosi tych dzieci, właściwie zapracowuje się dla nich. Jest typem zupełnie nieerotycznym, niezwykle kocha swego męża, w sposób wprost mistyczny i mimo że od 39 roku nie ma znaku życia od niego, „wie, że żyje”, na wszystkie święta kupuje dla niego piękne prezenty i chowa z karteczką do szafy. Mąż jej był przed wojną wicewojewodą w Toruniu.
Zosia B[ogdańska] prowadzi tu gospodarstwo, chowa kury, świnie i jest bardzo zadowolona i szczęśliwa, bo zawsze żyła w mieście, a właśnie takie życie, jakie tu prowadzi, odpowiada jej. W swoim życiu miała, o ile się nie mylę, trzydziestu ośmiu kochanków, trochę z racji swego temperamentu, a także dlatego, że ludzie do niej zawsze lgnęli w niezwykły sposób. Teraz przez asymilację do pani Stasi uważa swoje życie s[eksualne] za skończone i umyślnie się postarza. Ma jakieś 40 lat. Jest siwa, bardzo ładna, o dużym uroku, trochę południowym. Jest niewypowiedzianie dla mnie dobra. Po prostu psuje mnie. Gdyby mogła, las i szczyty gór przeniosłaby do pokoju, na razie ustawia mi na stoliku krokusy szafranowe i co ładniejsze kwiaty. Karmi i poi jak w bajce. A we mnie wzbudza to aż zażenowanie, bo jestem myślą nie tu i wydzieram się z trudem, jak z głębokiego snu, aby coś bąknąć przytomnego.
Kochana, najmilsza, ognie na mnie biją, gdy myślę o tobie i pokazuję Ci wszystko, co widzę, i proszę, aby Ci się podobało, i przepraszam, że to góry, a Ty nie lubisz gór, ale tak pięknie, tak pięknie! Nie gniewaj się, że Cię tak kocham i ścigam, i dopadam, i czy jestem, czy mnie nie ma, spokoju Ci nie daję. Niedługo będzie miesiąc, jak Cię pożegnałam. Jak wytrzymać dłużej, nie wiem, czym się zwodzić, co przed sobą zatajać, aby wytrzymać. A może przyjedź tu, chociaż obawiam się, że nie czułabyś się tu dobrze, bo tu b[ardzo] gadatliwie, wrzaskliwie, tak po swojemu.
Dziś umiera synek praczki na meningnitis i w czasie obiadu i kolacji przybiegają, co robić i coraz nowe lekarstwa wydaje się, a najwyżej trochę one uspokajają to nieszczęsne dziecko i znowu przybiegają, i płaczą, i mdleją. Umiera również gruźlik i znowu rozpacz, i błaganie. Inni przychodzą dziękować, a z każdym trzeba mówić, mówić, mówić i słuchać, słuchać, słuchać. Jest coś monotonnego i wiecznego, jak ciągłe uderzanie fal o brzeg, to powtarzanie się urodzin i śmierci, strachu i miłości w domu lekarza.
A tymczasem ktoś po góralsku zawodzi:
Ścieli bucka, ścieli
I na drodze lezał
O nasem kochaniu
Nikt nie będzie wiedział.
Trzy kosy śpiewają na brzozach w ogrodzie. Ze źródła w ogrodzie dziewczyna czerpie wody do mycia włosów, bo miękka. A torami przetaczają się bez końca gruchoty maszyn i ludzi. Ścierpnięte, zawstydzone twarze – ale dziś to ich twarze i trzeba z trudem wydźwigiwać z obolałej pamięci 39 roku tę zaprzysiężoną nienawiść i pomstę.
W Szczawnicy ukraińscy uciekinierzy ze Lwowa wymordowali dwie rodziny polskie, obcinając im najpierw nosy i palce. Wielka Ukraina rości sobie prawo mordu aż po Zakopane i Kraków. Pół Tarnowa jest opróżnione z ludności cywilnej dla wojska. Wojnę czuć tu bliżej i wyraźniej i na ziemi, i w powietrzu. Biedny Lwów jest bez wody i światła. Znowu ul. PiekarskaW nocy z 9 na 10 kwietnia 1944 r. Lwów i okolice zostały zbombardowane przez lotnictwo Armii Czerwonej. Bomby spadły przy ul. Piekarskiej i w okolicach Politechniki. Zniszczone zostały również budynki przy ul. Ossolińskich, ucierpiało ukraińskie
Seminarium Duchowne przy ul. Kopernika, dzielnice niemieckie, Persenkówka. Zginęło ok. 150 osób, 200 zostało rannych. ucierpiała. Jakiś czas temu mówiono, że ma być wstrzymany ruch kolejowy dla ludności cywilnej i co wtedy, Maciusiu?
Anna