Niedziela, 2.12.1945.
Miła, kochana moja,
dom pachnie paloną kawą jak wieś arabska w południe. Czarny ptak, kt[óry] chodzi, najwyżej podlatuje, niemy, o pomarańczowym dziobie, widocznie przyswojony wyjada czerwone jagody z krzaka i patrzy się na mnie z wyrzutem. Widocznie dawano mu tu coś jeść, czego nie do- staje. Na oknie położyłam skrawki słoniny dla sikorek, ale sikorki nie przyszły, zjawił się natychmiast ogromny szczur. Jest południe i jedno okno świeci malinowo-złotym światłem a drugie fioletowym; w dzieciństwie mówiono, że to św. Mikołaj piecze pierniki. Widocznie o tym czasie bywa także złocisto kolorowe światło. Ponieważ rzadko bywam w mieście, mam wrażenie, że jestem na wsi. W pogodne dnie prawdziwym utrapieniem są dzieci sąsiadów. Słyszę głos jednego czterolatka, kt[óry] przejeżdża przed oknami i krzyczy: „Jagodziński, a co ty miałeś na obiad, bo ja gęś”.
Długo nie ma od Ciebie listu, pocieszam się, czytając dawne. Jak ty się zawsze męczysz. Przypomina mi to naszą b[ardzo] miłą służącą, którą zabrałam z sobą na trzy miesiące nad morze, która z przerażeniem patrzyła na fale tłuczące się o brzeg: „I czemuż ono się tak męczy i nie odpocznie”. A może tak właśnie dobrze jest, może aż tak trzeba się męczyć, żeby człowiek wypracował sobie mocnego ducha czy jakąś pewność śród tylu rzeczy wątpliwych. Kochana, piszę czasem do Ciebie listy, ale takie są nierozsądne, że ich nie wysyłam. Napisałam do Kazi i do Mary listy polecone. W TUR-ze mam niebawem zacząć lekcje angielskiego. Są tu możności łatwych i kolosalnych zarobków, ale to spółki z nieuczciwymi ludźmi, a to mnie mierzi. Wprost ze zdumieniem patrzę na ludzi, kt[órzy], dlatego że coś jest łatwe i zależy tylko od ich honoru, tak sobie mało swój honor cenią. Obawiam się, że niedługo włożę słomkowy, czarny kapelusz i wstąpię do Armii Zbawienia. Całuję Twoje małe ręce i łatwo niecierpliwe stopki
Anna
Dopisek u góry pierwszej strony:]
Napisałaś głupstwa o Hamsunie w ostatnim liście. To świetny pisarz, ma genialne skróty.