Sichów, 10 IV 44
Wieczór. Dziewiąta. Kolacja była wcześnie. Umyłam się gorącą wodą od stóp do głów, a raczej w odwrotnym porządku. Zosia za parawanem przy świeczce czyta Kraszewskiego Dwie królowe (o Bonie i pierwszej żonie Zygmunta Augusta), a ja przy otwartym okienku w koszuli i w moim szalu mam stół do dyspozycji, lampę i – noc. Rano był pan Piotr i ksiądz Michalski, który wypytywał mnie się o panią Sobańską, Marynię. Potem był śmieszny pan Heyman, młody człowiek kt[óry] mnie odwiedził w Warszawie. Poczciwy, zacny, ale maniak i snob. Nazywają go tu: „dwa psy na tarczy, jeden sra, a drugi warczy”. Przez ten wierszyk stracił szanse u panny Krysi Zajączkowskiej, córki leśnika, która ma dwa folwarki. Los był dla niego łaskawy, bo ta panna jest zła jak sfermentowany ocet.
Po południu poszliśmy z Wojtkiem do lasu. Bardzo przyjemnie trzymać w dłoni taką małą rączkę gorącą jak słońce: powiedzenie Wojtka, który w sposób samorodny mówi porównaniami jak chłop. Widzieliśmy pierwszego motyla, żabę, bociana, do którego Wojtek darł się przez pół godziny: „bociu, bociu, kle-kle, twoja mama w piekle”, itd. Upojenie dziecka wiosną nie da się z niczym porównać. Co chwilę rzucał się na ziemię i mówił: „ach, jak mi dobrze. Chciałbym tylko być skowronkiem, żeby widzieć wszystko naraz”. Wszystkim się zachwyca, w jednym miejscu szły dwie ścieżki obok siebie: „patrz, Tota, jak to ładnie, jak bogato, że aż dwie ścieżki sobie idą naraz” – i oczywiście biegł raz jedną, raz drugą, żeby nic z tego bogactwa nie stracić.
Powietrze jest miękkie i ciepłe. Przed wieczorem padał deszcz i czuć ten szczególny zapach ziemi po wiosennym deszczu. Jak tam u Was w tej chwili? Pewnie tak samo ciepło.
Bardzo się czułam nieswojo po wysłaniu przedostatniego listu, obrzydliwie lirycznego i krzykliwego. Tam, gdzie nie wystarczy spojrzenie, nie sprosta i słowo, gdzie nie wystarczy szept, krzyk nie doleci. Wiem o tym, ale twój list mnie sprowokował. Boże, jak się nie lubię za to nieopanowanie. Tak potem zimno i niewygodnie.
W nocy wysunęłam nogę za łóżko i oparłam ją na worze z cukrem ukrytym w kącie. Budząc się, uśmiechałam się przez sen: a jednak jestem na Polnej w jadalni, bo noga jest na półce z książek, na naszej ławeczce. Tak to noga pamięta swoje, jakby oddzielnie od reszty ciała.
Maciusiu, jestem zmartwiona, że nie lubisz moich „nieosobistych” listów. Przecież do kogoś tylko najbliższego można tak pisać. Wynika to z tej złudnej chęci, aby widział to, co widzimy, i słyszał to, co słyszymy. Piszę o lipach, o krzyżu, o brzozie, o ścieżce, ale temu towarzyszy niesłyszalny szept: to ja, to ty, to my. To tylko chęć, aby o tydzień, o dzień oddalić tę chwilę, kiedy powiesz sobie: odzwyczaiłam się, a będzie to brzmieć jak: nareszcie.
Mam jeszcze dwa tematy, które wymagają odpowiedzi. To, co mówisz (tzn. piszesz) o mojej rzekomej niechęci do twego domu i o tym, że nawet „mądry” człowiek zapomina, że takim, jakim ktoś jest z nami, może być i z kim innym.
Wyobraź sobie, że tracisz twój dom, czy myślisz, że to łatwo się do tego przyzwyczaić? Przez dwadzieścia lat powstaje dom, który narasta i krystalizuje się wedle naszej natury, nawyków, upodobań, a także i kondycji fizycznej. Ty, kt[óra] tak żyjesz w domu, musisz to najlepiej rozumieć. Na ogół dostosowuję się łatwo do domu, w kt[órym] przychodzi mi żyć i nawet w pewnym sensie biorę go w posiadanie, ale to jest zupełnie coś innego. Co za uczucie błogości wracać z najwspanialszej podróży do domu. Co za pocieszenie spływa z każdego dotknięcia stołu czy kredensu. Jest się zawsze człowiekiem marnotrawnym, kiedy się wraca do domu. Serce boli, patrząc na każdą szklankę, stolik, lampkę, kt[óra] została postawiona ku wygodzie. Wstydliwie nazywa się to komfortem, ale równie dobrze można nazwać miłość fizyczną – higieną.
Pamiętam dom rodziców i domKowalska od jedenastego roku życia mieszkała ze względów
ekonomicznych w domu ciotek. Dom ten opisała w powieści Gruce (Warszawa 1936, wyd. nast. Warszawa 1968), w Na rogatce (Warszawa 1953) i w nieopublikowanym młodzieńczym dzienniku – A. Chrzanowska [A. Kowalska], Dziennik z lat 1916–1918, Biblioteka Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, nr inw. 15503/I. ciotek, między oba te domy było podzielone, a raczej rozdarte dzieciństwo i młodość. Potem był przez dwadzieścia blisko lat wspólny dom z Jerzym. Przez pół roku mój pokój u p. Piorunowej. Trzytygodniowy pobyt na Jabłonowskich, gdzie mi się podobało jak nigdzie. Całą duszą chciałam wrócić na Polną, drżałam, słysząc w nocy złowieszcze przystanięcie aut i ciężkie kroki na schodach, które co najmniej byłyby mnie unieruchomiły we Lwowie. Ale jak strasznie było mi żal burzyć to, co Jerzy tak pięknie, z taką troską urządził. Chociaż nie ja tylko, ale i wojna była winna. A teraz na to nałożył się obraz mojego stolika przy balkonie u ciebie i nasza ławeczka przy piecu, i tapczan z wygodnym miejscem na półeczce, i twój tapczan, i chwytający za serce, a więcej jeszcze – pobudzający wyobraźnię widok z twojego okna na tajemniczy domek, tam w dole. A przeobrażenie mojego pokoju w pokój Jerzego? Widzę w tym tylko mijanie czasu i nas wszystkich, ciągłe przeobrażania się i uczuć, i poczucia swoich możliwości. Uczucia zadowolenia sprzed roku dziś mi się widzą głupią pychą i fanfaronadą. A czasem znów podejrzewam, że wielka radość naumyślnie przeobleka się w czarne stroje.
Tu jestem jak na rekolekcjach. Każdy list to jak zdjęcie łupiny, z kt[órej] obłuskuje się prawdę, aż się wreszcie widzi, że się nie dobrało do niej, ale że była w każdym liście zawarta, i nie ma jej gdzie indziej.
I znowu widzę, że nic właściwie nie powiedziałam o domu, o instynkcie domu, o pociesze domu. Móc sobie powiedzieć, że się nic nie posiada, jest wielką dumą, ale nie zawsze na nią stać laika, do tego trzeba być mnichem i to czujnym mnichem.
Chaos, w jakim świat się znajduje, ciągle wisząca groza najdotkliwszych strat, rozgrzesza nas z poniechanych wysiłków i wyboru. Leniwie pocieszam się, że czas, który tak bywa okrutny dla człowieka, klaruje w końcu najzawilsze uczucia, stosunki i decyzje.
Z historii z JadwigąKowalska wspominała bliską, przyjacielską relację, która łączyła ją w drugiej połowie lat trzydziestych z Krawczyńską. „I Wandeczka, i Kazia są przekonane […], że łączyły mnie jakieś stosunki inne niż przyjaźń – pisała w dzienniku Kowalska. – Może powinny były. Byłam tak szczęśliwa bez tego. Byłyśmy szczęśliwe. Spotkania przy Brackiej,
przechadzki nocne, nasze trzyletnie rozmowy. […] Nie tylko spędziłam trzy szczęśliwe lata. (Nie wiem, czy je kiedykolwiek odnajdę). Poznałam coś, co byłoby nie do poznania, bez tych strwonionych lat. […] Nigdy. Nawet najbanalniejszego pocałunku” (AK Dz. rkps, sygn. 2146, t. III, k. 46, 9 marca 1943). Zachowały się listy Krawczyńskiej do Kowalskiej z lat 1935–1937 (Muz. Lit. sygn. 2155, k. 106–128). nauczyłam się, że istotnie takim, jakim kto jest z nami, potrafi być i z innym, z innymi i to nawet wspanialej, niż mogliśmy sami marzyć. Ale w tym wypadku, który Ciebie dotyczy, nie ma żadnego ta wiedza zastosowania. Jeżeli spokojnie sobie wiele rzeczy przypomnisz, to sama do tego dojdziesz. Tego, że mi na losie i bycie Jerzego zależy, nigdy się nie zapierałam. Im bardziej jest niepopularny, osamotniony, zgnębiony, tym bliżej niego jestem. Strasznie mi go żal, bo on po prostu żyć nie może bez swego domu i wciąż się skarży: „domu nie mam i ciebie już zupełnie przy mnie nie ma”. Nigdy nie był w tak niekorzystnej dla siebie sytuacji. A ja zbyt często zawodziłam, chociaż starałam się usilnie być mu pomocną. Nie wiem, jak nazwać uczucie, kt[óre] wstępuje na miejsce żywszych uczuć, po dwudziestu latach małżeństwa, gdyż jest bliższe biologii niż jakiejkolwiek erotyki. Teraz nasze stosunki są bardzo trudne obopólnie. Z czego głęboko się martwię.
Gdzież tu jakieś zatajenie? W czym, w czym zostałaś „nabrana”? Czy wolałabyś mnie widzieć nielojalną wobec kogoś, kto mi jest oddany? Czy nie możesz sobie wyobrazić tak, jak jest w istocie między J[erzym] a mną? Oczywiście nie jako stosunek jednolity, ale właśnie nierówny, szarpiący, dramatyczny, gdzie mężczyzna prawie uległ psychozie z powodu wojny. Czy nie widzisz w tym ludzkiej biedy, a tylko schemat?
Nie gniewaj się na mnie. W tym, czym jestem z Tobą, jestem nie tylko cała, niepodzielna, nieuszczuplona, ale o wiele jest mnie za dużo na twoje chęci i potrzeby. Wierz mi, uwierz nareszcie, raz na zawsze, że nie dopowiadam raczej, niż mówię za mocno, kiedy Cię zapewniam o swoich uczuciach. Zresztą trzeba by aż złej woli, by o tym wątpić.
Zapewne będzie dłuższa przerwa w korespondencji, kiedy stąd wyjadę, bo podobno listy z Sącza idą dłużej.
Anna