Warszawa, 7 I 43
Moi najukochańsi, durni egzaltownicy,
pozbawiliście mnie wielkiej przyjemności, jaką miałam z przesłania Wam tych marnych 200 zł, a sobie zrobiliście zupełnie zbędną przykrość, zrzekając się części (mam nadzieję, że tylko części) darów osiągniętych tak wielkim wysiłkiem, jakim jest dla Was podróż, sądząc przynajmniej z Waszego nadaremnego wybierania się do Warszawy. Za karę cukier w ogóle nie nadszedł, przyszło tylko masło i kiełbasa (nawiasem mówiąc – przewyborna). Pocieszam się, że może opamiętaliście się w porę i w ogóle nie wysłaliście tego cukru, bo jeśli nie, to wyrzuciliście go jak wariaci przez okno. Oczywiście po liście pani, Anno, nie śmiem wysyłać jeszcze marniejszych 150 zł, choć przekaz na nie już wypisany, czekał tylko wiadomości o Waszym powrocie do domu. No, przyda się dla innych. Pan Stanisław polecił mi napisać Wam, że jest w pewnym narodzie taki zwyczaj, że gdy ktoś otrzyma podarunek, biegnie do sklepu dowiedzieć się, ile on kosztował i natychmiast rewanżuje się kontrpodarunkiem nabytym za taką samą sumę. Ale to nie jest ładny zwyczaj, te rzeczy rekompensują się w innych kategoriach, czasach itp. Od siebie dodam, że nie dość jest umieć obdarzać, trzeba też umieć bez zmrużenia oka przyjmować dary. Od ust sobie nic nie odjęłam, choć to może tak wyglądało ze względu na maleńkość sumy. Jak już Wam donosiłam, jest nam w tym roku lżej, niż dotychczas w te lata wojny było, a darów podobnych jak Wasz otrzymaliśmy na święta w bród.
Na szczęście była Wandeczka akurat, więc się z nią troszkę podzieliłam, a masłem też z moją siostrą, to mi trochę ulżyło. Oczywiście dziękujemy z całego serca i, jak myślę, możemy uważać ten incydent za wyczerpany i postarajmy się zapomnieć jak najprędzej, żeśmy się niechcący wzajemnie tak zasmucili.
W śmierć Stasi przestałam wierzyć już po Pani poprzednim liście, Anno, a tym bardziej po przyjeździe Pani przyjaciółki (która u nas nocowała) i jej opowiadaniach. Jednakże zawiadomienie p. Basi było tak kategoryczne, a przeżyty w związku z tą wiadomością wstrząs tak silny, że nie mogę się zorientować uczuciowo w tej nowej mglistej i niepewnej ciemności. Iluż to ludzi opłakuje w dzisiejszym czasie po kilkakroć – boleścią i radością – śmierć i cudowne ocalenia swych bliskich. Słyszę w sobie na tę okoliczność zwrotkę z ballady Leśmiana: „Lecz cieniom nagle zbrakło sił, bo cień się mrokom nie opiera, i powymarli jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera. I nigdy dość i nigdy tak, jak pragnie tego ów co kona, i znikła treść i zginął ślad i powieść o nich już skończona”. Zamykam oczy. I nie tylko „życiem nie szumię”
właśc.: „Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera! // I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera... // I nigdy dość, i nigdy tak, jak tego pragnie ów, co kona!... // I znikła treść – i zginął ślad – i powieść o nich już skończona!” (B. Leśmian, Dziewczyna, w tegoż: Napój cienisty, Warszawa 1936, s. 38)
, jak chciałby pan Jerzy, ale już nim nawet nie jęczę. A jednak... wzięłam kiedyś do ręki dwa ostatnie sprzed wojny tomiki Staffa
Leopold Staff, Wysokie drzewa (Warszawa 1932) i Barwa miodu (Warszawa 1936).
. Myślałam, że biorę do ręki próchno zetlałe od grozy i napięcia wypadków. I zdumiałam się. Piękna tej poezji nie naruszyło nic. Nic, nic, nic, jak mówi pewna Anna. Dźwięczała jak jedyna prawdziwa rzeczywistość śród wymyślonego koszmaru zjawisk. (Nie Anna – tylko poezja).
Całuję Was – wasza Maria