8 XI 42
Anno, droga, kochana,
opał na zimę mamy – jakoś na to życie codzienne też nam starcza, a nawet tej jesieni, przynajmniej na razie, jest nam lżej niż wszystkich poprzednich. Zawdzięczam to nie tyle ubyciu z domu trzech osób (którym się zresztą w dalszym ciągu pomaga), ile... mojej chorobie i wzmożonej w związku z nią dobroci i uczynności ludzi dla mnie. Moja choroba, która (jak przysięga p. Wandeczka, a z nią lekarze) była w pewnej swej fazie śmiertelna, wywołała tyle niepokoju, starań i trosk o mnie, że mogłabym popaść w megalomanię, gdybym nie była z natury skromna i raczej skłonna do poczucia niższości. Czuję się tylko coraz bardziej obciążona zobowiązaniami, którym chciałabym, lecz nie wiem, czy potrafię, podołać.
Dlaczego ja mam coś niecierpliwie wykrzykiwać na Pani listy? Na Pani śliczne listy? Nie trzeba tak żartować. Pani listy wzruszają mnie nie tylko osobiście, ale zachwycają obiektywnie swoją inteligencją, obrazowością, dowcipem i trafnością sformułowań. Jest to przecież jedyna lektura aktualna, którą się żyje. Akurat też pasujecie oboje, a już zwłaszcza pan Jerzy, do roli „poczciwców w kapotach”, którzy „siedzą onieśmieleni” w czyimkolwiek „salonie”! Pani Anno, w tych dniach (11 listopada) mija rok od czasu, kiedy przyjechałam do Lwowa, dając tym namacalny dowód, ile więcej zależało mi na zobaczeniu moich przyjaciół, niż im na spotkaniu się ze mną. Gdyby Wasze interesy miały się rzeczywiście zlikwidować, to niech Pani do nas przyjedzie – tak by to nam dobrze zrobiło odwdzięczyć się za Waszą gościnność, a i niezależnie od tego tak bylibyśmy radzi, tak radzi! Mamy teraz w domu też młodą pannę, cioteczną, a raczej wujeczną siostrzenicę mojego męża. Była to niegdyś cała romantyczna historia. Jej matka, piękna dziewczyna, przybyła tu po rewolucji bolszewickiej z siostrą
Prawdopodobnie chodzi o jedną z córek Julii i Tadeusza Żejmów: Stanisławę lub Zofię.
i matką, wdową po pułkowniku z głębi Rosji. Rozkochał się w niej jeden ze świeżutko upieczonych naszych dygnitarzy ministerialnych. Wynikło stąd małżeństwo z pozorami wielkiej świetności materialnej, która po niespełna roku skończyła się krachem i zamieniła prawie w nędzę. Mimo to małżeństwo kochało się z bezprzykładną czułością, która dała w rezultacie ośmioro dzieci
Dziećmi Kazimierza i Ireny Grabowskich byli: Julia Domarecka, Ludwik Grabowski (1921-1943), Henryk Grabowski (1925?-2012), Wanda Bilewicz (1925?-2013), Kazimierz Eugeniusz Grabowski (1927-2008), który po powstaniu warszawskim osiadł w Wielkiej Brytanii i Irena Dąbrowska (1931-2007); dwoje dzieci zmarło w dzieciństwie.
. Oboje rodzice poumierali przedwcześnie z tego nadmiaru dzieci i kłopotów. Ja z tą dalszą i mało mi znajomą rodziną męża straciłam kontakt i tych dzieci wcale nie znałam. Opiekował się nimi trochę brat mojego męża prof. Wacław Dąbr[owski]. I oto ta przeszłość wypłynęła teraz ku mnie w postaci 22-letniej Julii, zwanej Dzitką, najstarszej z sześciorga rodzeństwa (dwoje umarło). Młoda ta osoba ma małą maturę, dwa lata, ciężko pracując, prowadziła całe domowe gospodarstwo na folwarku niedaleko Warszawy, obecnie prowadzi moje wojenno-malutkie gospodarstwo. Jest miła, podśpiewuje jak synogarlica, przepełniona dobrą wolą i życzliwością, bardzo uzdolniona w najrozmaitszych kierunkach, na wszystkim świetnie się zna, jest leniwa, popadająca w zadumę i tak sympatyczna, że nawet niedokładności w pracy chętnie jej się wybacza. Chodzi na popołudniowe kursy handlowo-buchalteryjne, troska się o pończochy i buty dla drobnego częściowo rodzeństwa (po internatach i ludziach) i ot, nowa rodzina do opieki i pomocy. Ta mała ujmuje mnie jeszcze i tym, że przypomina mi nieco matkę mojego męża, osobę pełną łagodnego serca i niewieściego uroku, którą bardzo kochałam. No, zobaczymy, jak się to współżycie nadal ułoży.
A poza tym cóż – wtedy kiedy ja byłam umierająca i nie umarłam – daleko w Azji na emigracji umierała również i umarła jedna z trzech najserdeczniejszych i najdawniejszych moich przyjaciółek. O jej śmierci dowiedziałam się dopiero tydzień temu i nie mogę jeszcze przyswoić sobie tego faktu. Ta śmierć uprzytomniła mi, jak podtrzymujące znaczenie ma dla nas myśl, że spotkamy znów naszych porozpraszanych bliskich i opowiemy im wszystko, wszystko. I otóż nigdy już tej mojej Zofii nic nie opowiem, nigdy nie zobaczę jej drobnej schorowanej postaci, czarującego spojrzenia jej wielkich błękitnych oczu, zniewalającego uśmiechu jej dużych, szczerych ust. Zostawiła tu córkę, którą w tamtą wojnę nosiłam na rękach, a tam – jakże osamotnionego męża.
I druga rzecz. Przez ścianę z nami mieszkają starzy znajomi i dobrzy sąsiedzi – mieszkają tu 25 lat, tak jak i ja
Maria Dąbrowska mieszkała przy ul. Polnej 40 m. 31 od 1 maja 1917 r.
. W ciągu mojej choroby drżeli o moje życie, co dzień dowiadywali się od p. Stanisława, jak się miewam. I otóż mąż tej pani przedwczoraj został porażony atakiem sklerotycznym i nie odzyskawszy przytomności – dziś już leży na marach, tuż za ścianą, przy której piszę ten list. Ja wyżyłam, a on, który był całkiem zdrów, już na tamtym świecie. Taki to jest nieprzewidziany bieg i porządek ludzkich rzeczy. Nie trzeba więc odkładać, zwlekać z oglądaniem, spotkaniem bliskich ludzi. Piszę ten list przy lampce karbidowej, światło elektryczne mamy przez pierwszą połowę miesiąca od 5-tej do trzy na ósmą, przez drugą połowę od 8.15 do 11-tej wieczór. A teraz godzin ciemności o tyle, tyle więcej. Dawna godzina została przywrócona, ale tylko godzina
2 listopada zmieniono czas letni na zimowy, cofając zegary o godzinę. Równocześnie przesunięto godzinę policyjną z godziny 22.00 na 20.00.
. Dwie wychowanki – wnuczki p. Stanisława i jego żony uległy tej samej chorobie co p. Stasia, tylko na innym tle, został mały prawnuczek, trzyletni chłopiec prześlicznej urody, istne książątko, chowa się u pani St[empowskiej] na wsi, tam gdzie przebywa młodszy syn pana Stanisława. P. Stanisław zamienił się z powrotem w anioła, odkąd ja przestałam być beznadziejną recydywistką w chorobie. Na szczęście o ile nie znosił mojej bratowej, trudnej w istocie do znoszenia, o tyle bardzo lubi tę małą Dzitkę, co znacznie wpłynęło na poprawę jego humoru.
Lwów nie odpłynął ani trochę z mojego serca, tylko ja się jakoś zmieniłam, nie już od tamtego pierwszego, ale od zeszłego roku. Zrobiłam się jakaś strasznie smutna i skamieniała wewnętrznie, choć zawsze jeszcze śmiać się czasem potrafię. Dręczy mnie myśl o Waszych kłopotach. Napiszcie konkretnie, czy Wam nie potrzeba jakiejś pomocy, może pieniędzy, to by się skądś zdobyło. Jakby to było cudnie, żeby Pani przyjechała, może jakby Pani była tu jakiś czas na miejscu, okazałoby się, że dla Was obojga lepiej byłoby tu się sprowadzić? Nie wiem, co radzić, ale tak bym chciała Panią zobaczyć.
Całuję Was oboje i pozdrawiam od siebie, p. Stanisława, Wandeczki, p. Kazi i wszystkich znajomych
Maria